Dziś mrozy kojarzą się nam się głównie z odśnieżaniem samochodów i śliskimi chodnikami, ale przed laty każdy dzień z temperaturą poniżej zera był dla dzieci i młodzieży z Tychów prawdziwym świętem. Wystarczyło kilka dni minusowej temperatury, by na podwórkach w ruch poszły szlauchy, wiadra i grabie – tak rodziły się podwórkowe lodowiska, tworzone własnymi siłami przez młodych mieszkańców miasta.
O jednym z takich lodowisk, a właściwie dwóch, które zimą powstawały na placu przy ulicy Bema, opowiedziała naszemu redaktorowi Arturowi pani Danuta, dziś mieszkanka osiedla „K”.
„Zimą, kiedy za oknem pojawiał się mróz, dzieci na naszym placu zabierały się za robienie lodowisk. Jedno wylewali chłopcy z naszego bloku przy ulicy Bema, a drugie – dzieci z bloku naprzeciwko. Najpierw odśnieżali plac, później w piwnicy, z pomocą dorosłych, podłączali szlauch i wylewali wodę na podwórko. Robili to zazwyczaj wieczorem, aby w nocy, kiedy temperatura była najniższa, woda mogła zamarznąć. Nie mogliśmy się doczekać, żeby rano móc założyć łyżwy i ruszyć na lód” – wspomina pani Danuta.
Jak mówi, nie zawsze było łatwo dostać się na taflę, bo chłopcy mieli pierwszeństwo.
„My, dziewczynki, byłyśmy czasami złe na chłopców, bo kiedy oni grali w hokeja, my musiałyśmy czekać, aż skończą, żeby pojeździć. Ale to oni robili lodowiska, więc im się należało. Zbijali też deski i dykty, żeby odgarniać śnieg. Uwielbiałam jeździć na łyżwach. Rodzice kupili mi figurówki, byłam z nich bardzo dumna – większość dzieci miała wtedy tylko tzw. ‘szpicoki’, czyli płozy przykręcane do butów. Pamiętam, jak jedna z sąsiadek powiedziała mojej mamie, że codziennie obserwuje mnie przez okno i widzi, jak świetnie jeżdżę!”

Lodowiska przy Bema nie były wyjątkiem. Takie same ślizgawki powstawały w wielu częściach Tychów – także przy ulicy Brzozowej. O tamtym miejscu opowiedział z kolei redaktorowi Pawłowi jego dziadek, pan Jan, który wychował się w pobliskim bloku.
„Lodowisko znajdowało się niemal dokładnie w tym samym miejscu, w którym jest dzisiaj. Było tylko trochę większe. Nie było agregatów chłodniczych, więc o tym, czy można było z niego korzystać, decydowała pogoda. Kiedy był mróz, na beton wylewano wodę, a gdy zamarzła – można było jeździć. Do południa i potem popołudniu. W międzyczasie lód odśnieżano i polewano wodą, żeby był gładki” – wspomina pan Jan.
Na lodowisku przy Brzozowej panowała prawdziwa sportowa atmosfera.
„Przy wejściu była kasa, po prawej stronie szatnia, po lewej długie ławki do zakładania łyżew. Z tyłu działał mały bufet z herbatą i mlekiem, a w osobnym pomieszczeniu można było wypożyczyć lub naostrzyć łyżwy – panowie mieli tam szlifierki. Był też ktoś, kto pilnował porządku i co jakiś czas przez głośnik ogłaszał zmianę kierunku jazdy. Niektórzy spryciarze chowali się w ubikacjach, żeby uniknąć ponownej opłaty, inni próbowali przeskoczyć przez płot. Pamiętam też, jak starsi jeździli w Sylwestra, mimo że obiekt był zamknięty, i przyjechała milicja… Kto nie zdążył uciec, oberwał pałą.”

Choć dziś w Tychach zimą nie brakuje profesjonalnych lodowisk, wielu mieszkańców z sentymentem wspomina te dawne, podwórkowe ślizgawki, które powstawały z dziecięcej pasji, wspólnej pracy i radości z zimy.











